6 września 2000
Hogwart
Opadłam na swoje miejsce przy stole
Puchonów i sięgnęłam po dwie kiełbaski, które spoczywały na pozłacanym
półmisku. Dostrzegałam niektóre zdziwione spojrzenia, które były kierowane w
moją stronę. Nic dziwnego, skoro zazwyczaj pojawiałam się na posiłkach
spóźniona. Tym razem wolałam jednak uniknąć konfrontacji z Mary.
-Uszczypnijcie
mnie- zawołał Mike i opadł po mojej lewej stronie.- Camille Lorenge tak
wcześnie na śniadaniu?
-Cuda
się zdarzają- mruknęłam i uśmiechnęłam się w jego stronę.
Kątem
oka obserwowałam przyjaciela, który wesoło pogwizdywał i złapałam lecącego w
moją stronę Proroka Codziennego. Na pierwszej stronie pojawił się opis
pierwszych wizytacji w Hogwarcie. Położyłam gazetę obok talerza i leniwie
przeżuwając zaczęłam ją przeglądać.
-Ale
wiesz, co? Ja nie wierzę w cuda- zaczął Mike.- Według mnie próbujesz zmusić
Mary, aby powiedziała ci prawdę. Myślisz, że się stęskni, poczuje się winna i
przyleci się wyżalić.
-Wcale
nie- warknęłam i wycelowałam w niego oskarżycielsko kiełbaską, która nadziałam
na widelec.- Mam ci przypomnieć jak zareagowałeś, gdy nie powiedzieliśmy ci o
przyjęciu niespodziance? Obraziłeś się na dwa tygodnie.
-Camille,
ty zawsze tak robisz. A wiesz dlaczego? Bo twoja ciekawość pali cię w przełyku
i nie możesz znieść faktu, że Mary ma przed tobą tajemnice.
-Guzik
mnie obchodzi ta tajemnica, chodzi mi o to, że mnie okłamuje!
-Camille,
nie okłamuj samej siebie. Odpuść jej i już.
-Chodzi
ci tylko o to, żebym dała jej spokój?- zapytałam chcąc się upewnić.
-Tak,
dokładnie. Cieszę się, że mnie rozumiesz- powiedział z samozadowoleniem i
przechylił kielich.
-Niemożliwe,
napuściła ciebie na mnie!- wykrzyknęłam z przerażeniem.
Mike
od razu wypluł połowę swojego kielicha na stół i spojrzał na mnie z
przerażeniem. Szybko pokręcił głową.
-Nie
kłam, Mike.
-Daj
spokój, Mary miałaby robić coś takiego?
-Mike,
nie wtrącasz się w sprawy innych ludzi, chyba, że ktoś cię o to poprosi-
warknęłam.
-Niepraw…
-W
takim razie, spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że nie mam racji.
Uniosłam
wysoko brwi i odwróciłam się przodem do przyjaciela. Przez chwilę patrzył w
moje oczy i westchnął zrezygnowany. Już wiedziałam, że wygrałam.
-Poprosiła
mnie, aby delikatnie na ciebie wpłynął- mruknął.
Odwróciłam
się od przyjaciela i ponownie zajęłam się jedzeniem. Nie potrafiłam uwierzyć,
że Mary nadal nie chce mi się zwierzyć ze swoich problemów. Wolała je ukrywać
nie tylko przede mną, ale i przed Mike` iem, który teraz zagorzale ją bronił.
-Nie
ciekawi cię, co wyprawia po godzinach, nie wiadomo gdzie?
-Nie.
-Jesteś
okropnym przyjacielem- warknęłam i rzuciłam w niego skibką chleba.- A jeśli
Mary wplątała się w coś strasznego i to zagraża jej? Nie przejmujesz się?
-Camille,
po pierwsze przestań dramatyzować. Po drugie, to jest Mary i szczerze wątpię,
aby wdepnęła w jakieś śmierdzące bagno. Zauważ, że ona jest z nas najbardziej
rozsądna i jej największy problem to błąd ortograficzny w wypracowaniu na
astronomię.
Zachichotałam
na wspomnienie paniki w oczach panny Barry, gdy nauczycielka zwróciła jej uwagę
na napisanie jednej planety z małej litery. Przez chwilę miałam wrażenie, że
moja przyjaciółka skurczy się pod wpływem wstydu, ale skończyło się na
miesięcznym biadoleniu i zmuszeniu mnie do powtarzania z nią ortografii przez
miesiąc.
-Więc,
dlaczego nagle zaczyna znikać…?
-Może
musi sobie parę rzeczy przemyśleć, a nie może tego zrobić w towarzystwie, bo
ciągle wściubiasz nos w jej sprawy.
Spojrzałam
na niego z oburzeniem i cisnęłam sztućce na talerz, tak mocno, że
przestraszyłam dwie pierwszoklasistki, które siedziały kawałek dalej. Miałam
ochotę wykrzyczeć Mike`owi, co mi leży na duszy, ale w końcu zdecydowałam się
odwrócić napięcie i ruszyć w stronę drzwi wyjściowych. Usłyszałam jeszcze
wołanie przyjaciela, ale nie miałam zamiaru wrócić do stołu Puchonów. Wyminęłam
zdumioną Mary i ruszyłam w stronę dziedzińca. Świeże powietrze delikatnie
musnęło moją twarz, a złote promienie słońca opadały na stojącą na środku
dziedzińca fontannę. Musnęłam opuszkami palców zimną ciecz i uśmiechnęłam się
do swojego odbicia.
-Nie
boisz się, że wpadniesz? -usłyszałam znajomy głos.
Podniosłam
głowę i utkwiłam spojrzenie w stojącej obok Hope. Dziewczyna opierała się
ramieniem o jedną z kolumn fontanny i uśmiechała się ironicznie. Tak jak
większość uczniów zrezygnowała z mundurka, który nie był obowiązkowy w czasie
weekendu. Biała bluzka idealnie pasowała do jej tali, a także do ciemnego
odcienia skóry. Czarne dżinsy opinały szczupłe i długie nogi. Czarne włosy
spięła w wysokiego kucyka.
-Raczej
nie utonę w tak małym zbiorniku wodnym.
Nie
odpowiedziała, ale usiadła po drugiej stronie fontanny i zanurzyła w wodzie
całą dłoń. Patrzyłam jak powoli zakręca w niej koła i nagle wyciąga rękę. Nagle
z zamku zaczęli wychodzić inni uczniowie. Na próżno szukałam wśród nich
przyjaciół, którzy najwyraźniej zdecydowali się na spacer do biblioteki.
Odwróciłam się w stronę Hope, która w tym momencie opryskała mnie strumieniami zimnej
wody. Pisnęłam i prędko odwdzięczyłam się tym samym. Kątem oka widziałam, jak
niektórzy odsuwają się od nas w obawie, że również trafią na linię strzału.
-Okej,
dosyć- krzyknęłam, gdy poczułam, że mokra koszulka całkowicie przylega do ciała
- Poddaję się.
-Miło
to słyszeć - Hope uśmiechnęła się szeroko i rozpuściła wilgotne włosy.- Idziemy
się wysuszyć?
Ruszyłam
za Ślizgonką, która zatrzymała się przy jeziorze i opadła na zieloną trawę.
Zamknęła oczy i skierowała twarz w stronę słońca, które tego dnia grzało
niemiłosiernie. Zrobiłam to samo, co brunetka i już po chwili poczułam znajome
pieczenie na policzkach. Przyjemnie było
tak leżeć i wsłuchiwać się w okrzyki innych uczniów, a także wyraźnie
zdenerwowane głosy nauczycieli, którzy pilnowali, aby nikt nie wskakiwał do
jeziora. Podniosłam się na łokciach i przeniosłam wzrok na Ślizgonkę.
-Czemu
uciekałaś wczoraj przed Charliem?
Brunetka
podniosła się tak gwałtownie, że musiałam zamrugać, aby się upewnić czy to nie
złudzenie. Jej brązowe oczy ciskały gromy, a ja miałam wrażenie, że nawet
najdelikatniejszy podmuch wiatru zmieni mnie w popiół.
-Wracałam
z Wieży Astronomicznej- mruknęła niechętnie.- Miałam się z kimś spotkać, ale on
nie przyszedł.
-Chłopak?
-Powiedzmy,
że miał coś mi załatwić- westchnęła ciężko i przeczesała otwarta dłonią włosy.-
To sprawa, którą musze załatwić sama.
Zamilkłam
i wpatrzyłam się w taflę jeziora. Zawsze wydawało mi się, że ten ogromny
zbiornik był największą tajemnicą tego zamku. Bo przecież za dnia spokojne
pokłady wody w nocy ożywały. Mało kto był tego świadkiem, ale podczas jednych
lekcji astronomii zapomniałam na chwilę o księżycach Marsa i spoglądałam
właśnie na to wspaniałe jezioro. Nagle zebrały się tam ogromne fale, które
atakowały brzeg, jakby chciały wywalczyć jak najwięcej terytorium. Cała magia
trwała zaledwie moment, ale wywarła na mnie ogromne wrażenie.
-A
ty, co robiłaś o godzinie dziesiątej na korytarzu?- zapytała znienacka.
-To
dłuższa historia.
-Nie
domyśliłabym się- mruknęła z nutką ironii.- Nie chcesz mi powiedzieć z jednego
powodu. Bo jestem Ślizgonką.
W
jej głosie nie wyczułam żadnej pretensji, ani nawet złości. A przecież powinna
się wściekać i wyzywać za mój brak tolerancji wobec niej. Bo rzeczywiście
srebrny wąż, który gościł na jej piersi pięć dni w tygodniu naprawdę mnie
odstraszał. Przeżycie wojny zmieniło wszystkich, więc dlaczego to ja powinnam
być inna?
-To
nie tak Hope…
-Nie
tłumacz się, to zrozumiałe- westchnęła i otrzepała dżinsy z trawy.-
Zasłużyliśmy na to.
-Nie
wszyscy- powiedziałam stanowczo.- Nadal są ludzie, którzy twierdzą, że do
Hufflepuffu trafiają same niezdary i wyrzutki z innych domów.
-Też
tak myślałam- przyznała Hope.- Ale wczoraj nie zachowywałaś się jak niezdara, wręcz
przeciwnie. Gdyby nie wiedziała, że jesteś Puchonką, pewnie wzięłabym cię za
Gryfonkę z krwi i kości.
-Ty
też nie wyglądasz na Ślizgonkę z prawdziwego zdarzenia. Potraktuj to, jako
komplement- dodałam pośpiesznie, a ona zaśmiała się perłowo.
-Dzięki.
To może wyjawisz mi w końcu tą długą historię, która jest zapewne przyczyną
zrezygnowania ze spędzenia uroczego dnia z grupą twoich przyjaciół na rzecz
mojego towarzystwa?
Spojrzałam
w stronę wielkiej topoli, która rosła w odległości kilku metrów od jeziora. To
właśnie tam Mary otwierała książkę i dzielnie udawała, że słucha kolejnej kłótni
między Carlem a Mike `em. Spuściłam wzrok i westchnęłam. Nie sądziłam, że z
taką łatwością przyjdzie mi opowiadanie o kłótni z Mary prawie obcej osobie.
Przecież z Hope rozmawiałam po raz drugi od sześciu lat. Ale wydawało mi się,
że brunetka, jako osoba neutralna będzie w stanie doradzić mi lepiej, niż Noel,
czy Mike.
-To
chyba oczywiste, że się martwisz- powiedziała stanowczo, gdy skończyłam
opowiadać o kłótni z Mike` em.- Jesteś po prostu dobrą przyjaciółką, która chce
ją chronić.
-Dzięki,
poprawiłaś mi nastrój- westchnęłam i uśmiechnęłam się szeroko. Byłam wdzięczna,
że choć jedna osoba wzięła moją stronę. – Ale nadal nie wiem, co mam robić.
-Ja
nagle zaczęłabym się zajmować czymś innym. No wiesz, zignorowałabym ją, aby w
końcu zrozumiała, co mam na myśli.
-I
chyba tak zrobię, zresztą nie widzę, aby jakoś specjalnie zależało jej na moim
towarzystwie.
~*~
Szlabany
u Parkinson przeszły do historii. Wciąż pamiętałam, jak jedna z siódmoklasistek
wybiegła z płaczem z Sali i po dwóch tygodniach zmieniła szkołę. Od tamtej
pory, nikt nie miał najmniejszej ochoty zostawać z nauczycielką obrony sam na
sam. Ja miałam to szczęście, że nie obwiniała mnie za bardzo i miałam do towarzystwa
Hope. Czarnowłosa Ślizgonka była dla mnie prawdziwym pocieszeniem, szczególnie,
że nieodstępowana mnie dziś nawet na chwilę. PO prostu siedziałyśmy na błoniach
i rozmawiałyśmy. Stanęłam przed drzwiami i zapukałam, ale nie usłyszałam nawet najcichszego
szmeru. Spojrzałam zdezorientowana na Hope i nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły
z cichym skrzypnięciem, a sala jak zawsze była opuszczona.
-Wejdźcie.
Jej
głos był surowy i ciął powietrze niczym bicz. Dopiero teraz dostrzegłam
stojącego obok mężczyznę, który pokręcił głową i wyminął nas bez słowa. Po
chwili rozpoznałam w nim jednego z przedstawicieli Ministerstwa. Wysoki blondyn
trzasnął głośno drzwiami i nawet nie cofnął się, aby przeprosić.
-Na
ławkach macie pierwsze porcje wypracowań- warknęła i usiadła za biurkiem.-
Zaczynajcie.
Opadłam
na drewniane krzesło i chwyciłam pierwszy kawałek pergaminu. Wpatrywałam się w
starannie nakreślone litery i z uśmiechem na ustach wystawiłam Wybitny. Po
kilku pracach stwierdziłam, że praca nauczycielki to świetne zajęcie i może to
właśnie droga dla mnie. Niekonieczne obrona, ale wpajanie młodzieży składników
od eliksirów byłoby czymś przyjemnym. Dopiero, gdy doszłam do tych najgorszych
wypracowań, gdzie nawet rozszyfrowanie imiona było nie lada wyzwaniem zrezygnowałam
z tego pomysłu. Zakręciłam prawym nadgarstkiem i ponownie pochyliłam się nad
niewyraźnym pismem jednej z trzecioklasistek. Hope, co chwila prychała i
szeptała uwagi na temat głupoty, która rozszerza się z każdym pokoleniem.
Zachichotała, gdy wyszeptała zniewagę w stronę jednego z Gryfonów, który
zamiast napisać wypracowanie na temat uroków opisał swoje erotyczne marzenie z
profesor Parkinson w roli głównej. Uniosłam wysoko brwi, gdy doszłam do końca
tego jakże wspaniałego opowiadanie i oddałam pergamin Hope. Po dwóch godzinach
myślałam, że straciłam już nadgarstek i nawet trzymanie w niej różdżki będzie
niezwykle bolesne. Oddałam nauczycielce resztę prac i obiecałam stawić się
także następnego dnia.
-Tragedia,
moja ręka niedługo będzie wyglądała, jakby należała do inferiusa- warknęła Hope
i zaczęła ruszać palcami.- Zawód nauczyciela to najgorsza i najbardziej
niedoceniana praca na tym świecie. No i po jaką cholerę każą nam pisać te
pierdoły, skoro potem sami musimy je sprawdzać? Już chyba wolałam czyszczenie
toalet na piątym piętrze.
Wsłuchałam
się w oskarżenia Hope i wpadłam na idącego pierwszaka, co spowodowało czyjś
śmiech. Odwróciłam się w stronę dwóch rechoczących Gryfonów i splotłam ręce na
piersiach. Charlie Gavon zrobił w moją stronę dwa kroki i zmierzył uważnie mnie
i Hope.
-Ładnie
to tak, Lorenge? Lecisz na młodszych?
-Wow,
jak długo myślałeś nad tym docinkiem?- zapytałam z ironią i pomogłam wstać
chłopakowi.- Pewnie całe wakacje.
Hope
parsknęła śmiechem i otrzepała szatę pierwszaka, który czmychnął na widok
rozgniewanego spojrzenia Gavona. Brunetka wyjęła różdżkę i wycelowała w
przyjaciela Gryfona, który już stał obok niego.
-Proszę,
Star- Gavon zachichotał głupkowato i odsunął przyjaciela.- Pokazujemy pazurki?
-Uważaj,
bo użyję moich pazurków i wydrapię ci oczy.
Ujęłam
brunetkę za nadgarstek i delikatnie popchnęłam w stronę wyjścia. Nie
wiedziałam, czy Gavon został już wezwany przez Parkinson do gabinetu, aby
wyjaśnił swoje zachowanie. Nie chciałam ryzykować i podpuszczać Gryfona. Przez
chwilę szłyśmy swobodnie, choć Hope protestowała. Nie wiedziałam, czy chciała
udowodnić, ze nie jest tchórzem. Pewne było to, że Gavon już opowiadał o jej
ucieczce i większość uczniów patrzyło na nią ze złośliwym błyskiem w oku. Nagle
poczułam pociągnięcie za nadgarstek, a następnie uderzyłam plecami o kamienną
ścianę. W moich oczach pojawiły się łzy, a gdy je ponownie otworzyła końcówka
różdżki Gavona była umieszczona dokładnie pomiędzy nimi. Patrzył na mnie
ciemnymi oczami, jakby chciał znaleźć wszystkie moje słabości. Słyszałam swój
ciężki oddech, a także piski kilku pierwszaków.
-Odłóż
różdżkę, Gavon- warknęła Hope i wymierzyła w Charliego.- Inaczej oderwę ci ten
głupi łeb od reszty ciała. Jak myślisz, mam go powiesić nad kominkiem w pokoju
wspólnym Ślizgonów, czy może nad moim łóżkiem?
-Jeśli
wystrzelisz choć małą iskrę, to odegram się na twojej koleżance, Star- wysyczał
Charlie.- Zobaczymy, jak bardzo osmalę jej tę ładną twarzyczkę?
Zobaczyłam
jak Hope zagryza delikatnie wargę i zerka w stronę drugiego Gryfona, który
mierzył różdżką w jej stronę. Przez chwilę zastanawiałam się, czy zdołam
wyciągnąć własną broń i obezwładnić większego ode mnie chłopaka. Szansę miałam
jak jeden do stu i prędzej wylądowałabym w Mungu z obrażeniami czaszki, niż
położyłabym Gavona na łopatki.
-Rzuć
różdżkę, Star!- warknął Charlie.
Chciałam
pokręcić głową, albo krzyknąć, aby tego nie robiła. Niestety głos uwiązł mi w
gardle, a bliskość Gryfona paraliżowała moje ciało ze strachu. Hope jednak nie
wyglądała na przestraszoną. Wręcz przeciwnie jej oczy ukazywały bezkresną
nienawiść i wściekłość, jaką kierowała w stronę dwóch oprawców.
-Opuść
różdżkę, Charlie- powiedział czyjś dobrze znajomy głos.
Spojrzałam
w stronę opierającego się o filar Smitha i zamrugałam z niedowierzaniem. Nigdy
nie wyobrażałam sobie Johna, jako mojego wybawcy. Był raczej tym złym, który
stojąc obok mnie nad przepaścią, zepchnąłby mnie w dół. Najwyraźniej Gavon był
równie zaskoczony, co ja, bo opuścił różdżkę o kilka cali. W tym momencie
machnęłam ręką i magiczne drewienko Gryfona poturlało się po kamiennej
posadzce. Chłopak już miał po nie ruszyć, ale byłam szybsza. Po chwili to on
patrzył na koniec mojej różdżki, który stykał się z miejscem, gdzie wciąż biło
serce.
-Ani
drgnij- wysyczałam.
Hope
przeniosła różdżkę na drugiego Gryfona, który cofnął się o kilka kroków. Nie
powstrzymałam się i wykrzywiłam usta w uśmiechu. Czekałam, aż poczuję różdżkę
Smitha na plecach.
-John,
mógłbyś mi pomóc?- warknął Gavon. Smith jednak nawet nie drgnął.
-Ona
i tak nie strzeli.
-Nie
podpuszczaj mnie- powiedziałam stanowczo, ale nie odwróciłam się do
czarnowłosego. Ryzykowałabym wtedy utratę różdżki.
-Nie
chodzi o twój brak odwagi, Lorenge- westchnął John.- Jesteś Puchonką, nie masz
w sobie nic, co pozwoliłoby ci go zaatakować.
Zadrżałam
z wściekłości, gdy wypomniał mi mój dom. Przez chwilę chciałam odwrócić się do
Smitha i to jego zaatakować. Rzucałabym każdą znaną mi na pamięć klątwą i nie
liczyłabym się z niczym. Uniosłam różdżkę na podbródek Gavona i starałam się
znaleźć siłę, by poruszyć ustami. Jedno zaklęcie.
-Rictusempra.
Kilka
Gryfonek pisnęło, a Charlie upadł. Promień uderzył w płytki tuż obok jego
klatki piersiowej i zmierzwił mu włosy. Starałam się uspokoić oddech i napawać
widokiem przerażonych oczu Gavona.
-Hope,
opuść różdżkę. Nie warto marnować na nich czasu. To nie są lwy, to jeszcze kotki.
Puchoni,
którzy zgromadzili się na korytarzu ryknęli głośnym śmiechem, a Charlie
zarumienił się ze wstydu. Ślizgonka opuściła różdżkę i stanęła obok mnie.
-Fajnie
jest patrzeć na niego z góry- powiedziała z zachwytem.
-Spadamy
stąd- mruknęłam i szybkim krokiem opuściłam korytarz.
Oddaliłyśmy
się od miejsca zdarzenia w kilka cennych minut. Oparłam się o ścianę i starałam
się równo oddychać. Dopiero teraz zrozumiałam, że Charlie nigdy mi już nie
odpuści. Będę jego głównym celem do czerwca, gdy opuszczę te mury. Poczułam na
ramieniu ciepłą dłoń panny Star i pokiwałam głową, dając znać, że nic mi nie
jest.
-Widać,
że jesteś ścigającą- pochwaliła.- Dobry refleks.
-Dzięki-
mruknęłam.- Teraz to już naprawdę mam przesrane.
-Bez
przesady- Hope zachichotała i usiadła na zimnej posadzce.- Pamiętaj, że Gavon
jest tak samo irytujący, co głupi. Czyli, że masz dużo czasu, nim wymyśli
naprawdę dobry plan, który uprzykrzy ci życie.
-Wiesz
co? Pocieszyłaś mnie, naprawdę- zaśmiałam się głośno i również usiadłam na
posadzce.
Nie
miałam najmniejszej ochoty wracać do pokoju wspólnego, gdzie pewnie musiałabym
się wytłumaczyć z towarzystwa Ślizgonki, brak obecności na obiedzie i kolacji.
Prawie zapomniałam o bójce z Gavonem, bo przecież plotki rozprzestrzeniają się
tutaj z prędkością światła. Rozprostowałam nogi i bawiłam się różdżką, którą
wciąż trzymałam w ręku.
-Przyznaj,
że jeden dzień ze mną, to o wiele więcej przygód niż normalnie- powiedziała
Hope i poklepała mnie po kolanie.
-Zgadzam
się, jeszcze nigdy nie biłam Filcha miotłą, nie atakowałam Gavona i biegałam po
całym zamku w ciągu jedynie dwudziestu czterech godzin.
Hope
parsknęła perłowym śmiechem i wyciągnęła z kieszeni spodni torebkę karmelowych
różdżek i poczęstowała mnie. Z uśmiechem sięgnęłam po przysmak i wpatrywałam
się w zachodzące słońce, które z tego miejsca było doskonale widoczne. Ognista
kula powoli skrywała się za horyzontem, a wściekła pomarańcz mieszała się
powoli z różem i tworzyła niesamowity obraz.
-Nie
wierzę, że tu trafiłyśmy- westchnęła z rozpaczą Hope i natychmiast się
podniosła.- Spójrz.
Odwróciłam
się we wskazanym kierunku i z trudem powstrzymałam odruch wymiotny. Przy jednej
z kolumn stała Clarisse Olsen i namiętnie całowała Johna Smitha. Szybko
podniosłam się z podłogi i ruszyłam w stronę wyjścia, żałując, że nie będę
mogła dalej obserwować zachodu słońca. Hope ruszyła za mną i zatrzymała się
dopiero w sali wejściowej.
-To
do jutra- uśmiechnęła się ciepło i ruszyła w stronę wejścia do lochów.
Pomachałam
brunetce i ruszyłam w stronę wejścia do pokoju wspólnego Puchonów. Tak ja
oczekiwałam tuż przy wejściu powitał mnie radosny okrzyk. Ukryłam twarz w
dłoniach, gdy w moją stronę poszybowały serpentyny i konfetti. Po chwili byłam
już w ramionach Noela, który okręcił mnie niczym zabawkę.
-Camille,
jesteś niesamowita- krzyknął mi do ucha.
Zmusiłam
się do uśmiechu. Nikt nie wiedział, że radość będzie bardzo krótka. Bo skoro
uczniowie domu borsuka tak bardzo się cieszyli, to znaczy, że informacja
dotarła nawet do najdalszych zakamarków zamku. A Charlie Gavon nie jest osobą,
która wybacza publiczne upokorzenie.
Proszę wybaczyć, ale ja już naprawdę nie wyrabiam. Mój terminarz w elektronicznym dzienniku świeci czerwienią, co oznacza same sprawdziany, dlatego od teraz rozdziały będą dodawane raz na miesiąc. Naprawdę przepraszam, ale szkoła jest dla mnie ważna.
Pierwsza!
OdpowiedzUsuńKochana lepiej późno niż wcale ja jestem tego zdania.
Najważniejsze że nie zapomnisz o Camille i będzie się pojawiała.
A ja z mojej strony na pewno będę się cieszyć.
Sam rozdział nie wniósł wiele nowego ale mi się podobał.
Bardzo polubiłam również postać Hope.
Wydaje mi się dość tajemniczą osobą i mam wrażenie że to nie koniec niespodzianek z jej udziałem.
I ta końcówka muszę przyznać zrobiło się gorąco.
I czy mi się wydaje że rozdział był krótszy od ostatnich?
Nie wiem czemu ale mam wrażenie że ostatnie takie nie były i były większe.
Będę trzymać za ciebie kciuki kochana żeby Ci się wszystko układać i jak zwykle czekam na ciąg dalszy;)
pozdrawiam seredznie.